Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Idźcie, idźcie, to was pokradną”. Wspomnienia o wsi Sady z lat 60. i 70. ubiegłego wieku

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
W domowym archiwum Jolanty Skowron z Zamościa znajdują się setki archiwalnych fotografii. Gdy je „rozłożyliśmy”, zajęły niemal cały stół. Zostały wykonane w miejscowości Sady oraz w całej gminie Skierbieszów w rożnych czasach i okolicznościach. Kto je zrobił? Pani Jolanta nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Nie pamięta tego także jej mąż – Artur. Te pożółkłe skrawki papieru mają przedziwną moc. Przywołują wspomnienia, czasami wywołują uśmiechy, ale potrafią także wyciskać łzy.

- To mama i tatuś, tutaj widać ludzi nad rzeką Wolicą w Skierbieszowie, gdzie chodziliśmy się kąpać, a to... moja prababcia Magda z Zawody. To zdjęcie opisała mama, a to… nie wiem kto to jest, już nie pamiętam. Może koleżanka mamy lub babci? Pewnie ludzie z naszej wsi - zastanawia się Jolanta Skowron (urodzona w 1961 roku) oglądając rodzinne fotografie. - Sady w czasach mojego dzieciństwa były ładną miejscowością. Stało tam wiele drewnianych zabudowań, które były najczęściej kryte strzechą.

Zabudowania wsi stały z dwóch stron drogi. - Nie mieliśmy wówczas utwardzonej ulicy, więc po ulewach i burzach (jak się mówiło w tej okolicy podczas „tuczy”) w miejscu gdzie był ów trakt, pojawiały się jamy i wyrwy, wymyte przez wodę – opowiada pani Jolanta. - Dzieci to lubiły. Chodziliśmy wówczas szukać skarbów. I znajdywaliśmy wojskowe guziki, naboje, łuski - pozostałości z czasów wojennych.

Kraina dzieciństwa

Sady to miejscowość położona nad rzeką Wolicą (w obrębie Działów Grabowieckich), w środkowej części gminy Skierbieszów. Miejscowość była wzmiankowana po raz pierwszy w 1839 roku. Według spisu z 1921 roku w tej miejscowości istniało wówczas 51 domów, w których żyło w sumie 336 osób, w tym 27 Żydów i czworo Ukraińców. Potem ich liczba zmalała. Jak wspomina Jolanta Skowron w latach 60. ubiegłego wieku istniało w Sadach około 40 gospodarstw.

- Ludzie żyli kiedyś w zgodzie z sąsiadami. To się przejawiało na różne sposoby. Wiedzieliśmy np. wszystko co działo się u sąsiadów: bliższych i dalszych. Pamiętam np., że gdy we wsi pojawił się pierwszy telewizor, w domu mojej ciotki Ireny, to wszyscy, bez wyjątku, się przed nim gromadzili, żeby oglądać puszczane programy i filmy – wspomina z uśmiechem Jolanta Skowron. - Ludzie wspierali się w polu, podczas wykopków, wszędzie. Bo jak inaczej? W domu rodzinnym moich dziadków: Bronisławy i Piotra Pszenniaków w Sadach mieszkała cała nasza rodzina. On był obszerny, drewniany, szalowany. Tam także żyliśmy zgodnie.

Jak wyglądał? - W domu mieliśmy kuchnię, dwa pokoje, sień, spiżarnia i przedpokój – wylicza pani Jolanta. - W sumie budynek miał powierzchnię około 100 mkw. Ja urodziłam się w tym domu. Dla mnie zawsze był piękny, magiczny.

Jak wspomina pani Jolanta, na strychu rodzinnego domu można było oglądać rodzinne skarby. Jakie? - Moja mama Teresa (urodzona w 1935 r.) w swoich latach panieńskich pracowała w jednym ze sklepów w Zamościu. Dbała o wygląd – podkreśla pani Jolanta. - I pozostały po tych jej panieńskich, eleganckich czasach m.in. sukienki, skórzane buty na koturnie oraz m.in. torebki dwustronne: jedna z nich mogła być czerwona, a po przełożeniu – biała. Niektóre z tych ubrań, ucząc się już w lubelskim Studium Medycznym, przerabiałam dla siebie (wcześniej pani Jolanta uczyła się w SP w Skierbieszowie oraz w Technikum Rolniczym w Zamościu: przez wiele lat pracowała jako pielęgniarka – przyp. red.). Np. z mamy sukienki, która była ładną i zgrabną kobietą powstała moja spódnica. Bo ubrania się kiedyś przerabiało, szanowało, długo wykorzystywało.

Na strychu stały także m.in. stare, skórzane buty oficerki po dziadku. Nie tylko. - Tam przechowywano także nasze szkolne zeszyty z czasów podstawówki, meble itd. - wylicza pani Jolanta. - Ów strych to była dla mnie czarodziejska kraina. A wchodziło się do niej po drewnianych, szerokich schodach ze spiżarni.

Jakoś damy radę

Dziadkowie oraz rodzice Jolanty Skowron (jej ojciec miał na imię Piotr: urodził się w 1933 r.) utrzymywali się głównie z rolnictwa. W czasach jej dzieciństwa gospodarstwo liczyło w sumie 14 ha. Rodzice pani Jolanty hodowali cztery konie (czasami dzieciaki na nich jeździły) oraz m.in. trzodę chlewną i drób, w tym indyki. Niektóre z nich były podobno ogromne, osiągały wagę do 30 kg. Piotr Pszenniak udzielał się także społecznie. 42 lata pełnił m.in. funkcję sołtysa w Sadach (do 1983 r.).

- U nas w rodzinie dużo mówiono o przeszłości, czasach wojny, okupacji, partyzantce, wysiedleniach, także naszej rodziny, w tym mojej mamy i taty przez Niemców do obozu przejściowego w Zamościu. W ten sposób historia wywarła na nas piętno. Swoje zrobiło też wychowanie – opowiada Jolanta Skowron. - Moi dziadkowie cieszyli się w naszym domu ogromnym autorytetem, szacunkiem. Tego byliśmy uczeni. Więc po różnych dziecięcych psotach, a ja czasami z chłopakami biłam, wojowałam, musieliśmy za to dziadków przepraszać, a babcię całować w rękę.

Rodzina była liczna, wielopokoleniowa. - Moi rodzice mieli troje swoich dzieci: mnie, moją siostrę Elżbietę, która była cztery lata ode mnie starsza oraz mojego brata – Krzysztofa. Nie tylko my mieszkaliśmy w domu dziadków i rodziców. Bo mojego taty brat rozszedł się z żoną. On miał dwóch synów: Piotra i Pawła. Obaj mieli rok gdy trafili do naszego domu. I oni się wraz z nami wychowywali. Byli prawie w moim wieku, więc z nimi się uczyłam i bawiłam.

Dom był zawsze otwarty dla gości. To pani Jolanta w rozmowie z nami podkreślała kilka razy. - W każdą sobotę i niedzielę mieliśmy gości, kogoś z rodziny, znajomych i ich znajomych – wspomina pani Jolanta. - Tak było w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. I zastanawiam się jak moja mama dawała sobie z tym wszystkim radę. Ciężka praca w polu, gospodarka, gotowanie dla całej rodziny i jeszcze przyjmowanie i goszczenie tych wszystkich ludzi, których czasami był po prostu cały dom (w tym m.in. letnicy).

Co jedzono? Specjalnością mamy pani Jolanty (pochodziła z sąsiedniej wsi Zawoda) były różnego rodzaju pierogi: z serem, kaszą czy m.in. z soczewicą, kotlety mielone oraz rosół, który serwowano w każdą niedzielę. Teresa Pszenniak przygotowywała także „słynne” buraczki zapiekane w piekarniku. Jej specjalnością były również makowce.

- Sama piekła chleb. Był on przygotowywany w takich dużych blachach. Na wsi to były kiedyś zwykłe historie – mówi pani Jolanta. - A jak te wszystkie obowiązki łączyła? Była pracowita, a jak ktoś jest pracowity to podoła wszystkiemu. Czy była szczęśliwa przy takiej ilości pracy i tylu różnych obowiązkach? Myślę, że tak, bo ojciec bardzo ją szanował. Chociaż zdaję sobie sprawę, że kobiety były kiedyś bardzo przeciążone. Nigdy jednak nie słyszałam, żeby moi rodzice się kłócili. Nie narzekali też na swoje życie. Szanowali to co mieli, bo bardzo ciężko na to pracowali. A jak coś złego się działo, tato jedynie mówił: „oj, matka, jakoś damy radę”.

Rodzina przechowuje mnóstwo archiwalnych fotografii. W jaki sposób je pozyskiwano? Dzisiaj już nie wiadomo. - Mój tato nie robił zdjęć – zapewnia Jolanta Skowron. - Nie miał też sprzętu fotograficznego, bo to bym pamiętała. A jestem wzrokowcem. Na jednym zdjęciu tato trzyma wprawdzie w rękach coś co przypomina aparat fotograficzny. To był jednak w moim przekonaniu jedynie pusty futerał. On jednak lubił być fotografowany. Lubił też towarzystwo, zabawę i pięknie śpiewał basem.

- Piotr Pszenniak podarował naszemu Urzędowi Gminy wiele archiwalnych zdjęć, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni – dodaje Sławomir Kugiel, sekretarz gminy Skierbieszów. - Pamiętam też, że długi czas śpiewał w parafialnym chórze i miał bardzo donośny głos.

Zabawy, odpusty, jarmarki

Mieszkańcy Sadów chodzili kąpać się w Wolicy. Nie mieli do rzeki daleko. - Z naszego domu, przez łąki, szło się do niej jakieś 300 metrów. Tam były kąpieliska. Jak wyglądały? Wycięto w tych miejscach zarośla i można się było np. położyć na piasku - wspomina Jolanta Skowron. - Tam przychodziła młodzież, były zabawy. Ile razy chłopcy wrzucili mnie do Wolicy. I to w ubraniu! To trudno wręcz zliczyć.

Młodzież z Sadów na zabawy, odpusty i jarmarki wędrowała głównie do Skierbieszowa. Nie tylko tam szukano „atrakcji”. - Jeździło się po całej gminie, wszędzie, gdzie coś organizowano. Miałam takiego kolegę, który kupił „warszawę” (chodzi o samochód tej marki – przyp. red.) i wszystkie zabawy nią objeździliśmy: w Łaziskach, Hajownikach. Najlepsze zabawy były jednak w Skierbieszowie. A szczególnie czekało się na Jarmark św. Kiliana. To było coś pięknego. Zajmował on zwykle połowę Skierbieszowa, jeśli nie więcej. Można tam było kupić niemal wszystko. Dzieci lubiły zwłaszcza watę cukrową, którą tam sprzedawano.

Opowieści o tym jarmarku usłyszeliśmy od wielu mieszkańców Skierbieszowa i okolic. To wydarzenie przyciągało co roku tysiące osób.

Piękny widok

- Pamiętam, że jak byłam mała, stałam w przydomowym ogródku. Nagle pojawili się Romowie ze swoimi taborami. Od strony Grabowca. Widziałam wiele wozów. Oni przybywali na Jarmark św. Kiliana – wspomina Jolanta Skorwon. - A przecież kiedyś zawsze dzieci straszyli Cyganami, że jak będziemy niegrzeczni, to nas zabiorą. I mówili: „Idźcie, idźcie, to was pokradną”. Baliśmy się, ale nas oni nas fascynowali. Dzieci przyglądały im się zza płotów.

Mieszkańców polskich wsi i miasteczek fascynowały wróżbiarskie umiejętności, sztuczki oraz cygańska kultura i piękna muzyka. Jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku romskie rodziny były utrzymywane głównie przez kobiety, które zajmowały się m.in. handlem i wróżbiarstwem. Potem tę rolę przejęli mężczyźni. Wielu z nich miało smykałkę do ślusarstwa i kotlarska.

Tymczasem PRL-owskie władze przekonywały „cygańskich koczowników” o… bezcelowości ich taborowej tułaczki. Dzieci i analfabetów objęto przymusowym nauczaniem. W końcu nakazano, aby Romowie osiedlili się we wsiach i PGR-ach, w miastach w blokach i barakach, a w 1964 r. wprowadzono zakaz podróżowania cygańskimi taborami. Za nieposłuszeństwo karano wysokimi mandatami. Efekt? Romskie tabory można było oglądać jedynie sporadycznie. Być może pani Jolanta, stojąc w przydomowym ogródku, oglądała przejazd jednego z ostatnich na Zamojszczyźnie.

- Targ zwierzęcy, będący częścią Kiliana znajdował się w Skierbieszowie od strony naszej wsi. Tam zwykle Cyganie stacjonowali. I ich konie. Oni je ganiali po okolicznych polach i łąkach. To był bardzo piękny widok. Oni tymi końmi handlowali. Nic dziwnego, że ich Kilian przyciągał – mówi Jolanta Skowron. - Pamiętam, że ich konie były w zaprzęgach, ale biegły też obok, luzem. A Cyganki wróżyły ludziom. Mnie jednak nic nie wywróżyły, bo ja się tego okropnie bałam.

Był czarny, rogaty

O romskich wróżbach pisał Jerzy Ficowski, poeta, pisarz oraz wybitny znawca romskiego folkloru. Zwłaszcza Cyganki, które zresztą czasami były wyjątkowo urodziwe, wyczyniały prawdziwe cuda.

„Stara chłopka zwierzała się swoim sąsiadom, kumoszkom ze wsi, że we śnie odwiedził ją diabeł i groził potępieniem i śmiercią. To samo było na jawie: kury pozdychały, mąż zachorował, nic się nie darzyło” - notował Ficowski. „I wtedy przyszła Cyganka i z kurzego jajka wyciągnęła prawdziwego, choć maleńkiego diabła! Gdyby się zdążył wylęgnąć, spełniłyby się z pewnością najgorsze sny, a choroba skończyłaby się śmiercią”.

Ficowski wysłuchał tej opowieści ze zdumieniem. Początkowo myślał, że opowiadająca je kobieta jest obłąkana. W cygańskiego diabła nie uwierzył, do czasu… gdy go zobaczył na własne oczy. „Widziałem go tylko przez krótką chwilę. Cyganka przy ognisku trzymała go na dłoni i głaskała palcem” — notował Jerzy Ficowski. „Zdążyłem zauważyć, że był czarny, rogaty, jakby podobny do dużego chrząszcza, chyba wąsaty. Młodziutka Cyganka spojrzała na mnie spłoszonym wzrokiem i wrzuciła owo dziwadełko w ogień”.

Zdumiony Ficowski zapytał, co to było. Czy to coś żywego? „E, takie tam, bawiłam się” — odparła tylko młoda kobieta o czarnych oczach. W końcu jedna z zaprzyjaźnionych Cyganek pokazała Ficowskiemu takiego stworka. Nazywał się bengoro, czyli po prostu diabełek. Była to figurka ulepiona z wosku, zmieszanego z węglem drzewnym (z ogniska) oraz czarnych włosów. Romskie kobiety wykonywały też tzw. trupki — małe, dziwaczne laleczki z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Robiono je z białej świecy lub kości owiniętej włosami. Od pokoleń owe osobliwe figurki pracowały w służbie cygańskich wróżek. Jak pomagały?

Uderzenie w zawiniątko

„Zwykle zaczyna się od kart, które odsłaniają w toku wróżby niebezpieczeństwo zawisłe nad domem” — notował Ficowski. „Słowa przepowiedni budzą niepokój, nadzieja na odwrócenie złego losu skłania do posłuszeństwa wobec rad Cyganki. Ale na razie są to tylko sugestie. Przychodzi odpowiednia chwila, aby umocnić wiarygodność wróżby. Cyganka prosi gospodynię o świeże jajko z własnego kurnika, po czym owija je w chustkę, najlepiej czarną”.

Wróżbiarka umieszczała w nim niepostrzeżenie wykonaną przez siebie figurkę. „Teraz prosi chłopkę o rozbicie jajka uderzeniem w zawiniątko” — pisał dalej Jerzy Ficowski. „Po rozwinięciu chustki przerażonym oczom kobiety ukazuje się diabełek, który wraz z białkiem i żółtkiem wyskoczył z jajka”.

Jeśli ktoś się na taką sztuczkę nabrał, można mu było wmówić niemal wszystko. Co dalej? Aby pokrzyżować piekielne zamiary, trzeba było Cygance ofiarować pieniądze lub żywność. Czasami też diabełka czy trupka, który mógł symbolizować np. śmierć jednego z domowników, należało o północy odnieść na cmentarz. Wtedy koniecznie zakopywało się go z domowymi kosztownościami, które potem w niewyjaśnionych okolicznościach znikały.

Większość wróżb miała jednak mniej makabryczny i wyszukany charakter. Pewna Romka prosiła nas np., żeby wyciągnąć jakąś kartę z trzymanej przez nią talii. A gdy to zrobiliśmy, snuła przeróżne historie, najczęściej z wątkami miłosnymi w tle. Bacznie przy tym patrząc nam w oczy i… domagając się pieniędzy.

Takie wróżby nie były zapewne kiedyś na wsi rzadkością. Jednak gdy były złe można je było przepędzić modlitwą i dobrym życiem.

Waha

- Mój tato przez wiele lat śpiewał w kościelnym chórze. A kiedyś na wsi było tak, że księża byli uważani za najważniejsze osoby. I pamiętam wielu z tych czasów: ks. Kapronia, ks. Jabłońskiego, ks. Filipka, ks. Wawrzyniaka – wylicza Jolanta Skowron. - Mój tato był sołtysem i zawsze miał dobry kontakt z kapłanami. U nas goszczono ich np. podczas corocznej kolędy. Zresztą moi rodzice byli bardzo religijni i praktykujący. Nabożeństwa, życie kościoła i cała religijna oprawa była dla nich niezwykle ważna. A np. na Zielone Świątki przed naszym domem były ustawiane brzózki.

Majówki odprawiano natomiast przed figurą w Sadach. Chodzono też modlić się na takie nabożeństwa do Skierbieszowa (wieś należała do skierbieszowskiej parafii). - A gdy ktoś umarł zawsze w jego domu była waha. Tak się mówiło. To były takie modlitwy i śpiewy, rodzaj czuwania, przy trumnie zmarłego. I przy zapalonych cały czas świecach lub gromnicach. Ceremonie odbywały się w dzień i w nocy, bo ludzie przy zmarłym się zmieniali - wspomina Jolanta Skowron. - Później zmarłego odprowadzano do kościoła. Pogrzeby w naszej okolicy zawsze były wyjątkowo uroczyste i omawiane przez ludzi.

Pani Jolanta pamięta, że w Skierbieszowie i okolicach trumny ze zmarłymi w czasach jej dzieciństwa były otwarte w kościołach. Potem je zamykano. Jednak na cmentarzu otwierane je ponownie. Wówczas następowało ostatnie pożegnanie zmarłego. - Te ceremonie na pewno były ważne i potrzebne. I wszyscy w nich uczestniczyli, także dzieci. Dla nich to nie było jednak dobre – mówi Jolanta Skowron. - Ja np. bardzo to wszystko potem przeżywałam. Nie mogłam też po pogrzebach spać w nocy.

Wielki pożar i dzieci w polu

Opowieści o dawnych Sadach miały wiele wątków, które się wzajemnie przeplatały, uzupełniały lub oddalały w różnych kierunkach. Były jak płynące przed siebie, wartkie rzeki i strumienie. Jedno przywoływało kilka następnych. Pani Jolanta wspominała np. wielki pożar w swojej wsi.

- Byłam jeszcze wówczas w podstawówce i miałam osiem, może dziewięć lat. Pamiętam, że nagle powietrzem targnął wybuch. Na początku wsi, od strony Skierbieszowa, zaczęły się wówczas palić budynki należące do rodziny Jabłońskich. Natychmiast ogień zaczął się rozprzestrzeniać. Ten pożar był potężny, niesamowity – wspomina Jolanta Skowron. - Spłonęły wówczas doszczętnie drewniane zabudowania w czterech gospodarstwach: obory, stodoły. Na szczęście domy ogień jakoś oszczędził. A my mieliśmy wówczas wielkie sterty ze słomą. I tato nam kazał je pilnować z kociołkami wypełnionymi wodą, bo watra (ogień) niosła się z wiatrem po całej wsi. Staliśmy tak z braćmi za stodołą. Bardzo się wtedy bałam.

Dzieci nie były kiedyś na wsi oszczędzane. - Zwłaszcza żniwa to był ciężki czas. Nawet jak mieliśmy snopowiązałkę, to trzeba było pola odpowiednio odkosić. Bo nie możesz na czyjeś wjechać, a tylko po swoim. Tato kosił to kosą, a my z mamą podbierałyśmy snopki – wspomina Jolanta Skowron. - Przy miedzach zawsze rosły jednak chwasty, bodziaki: duże, kłujące. I także przez to praca była prawdziwą mordegą. A przecież po to, żeby się czegoś dorobić, sadziliśmy również buraki, przy których zawsze było mnóstwo plewienia.

To wywołało także inne wspomnienie. - Czasami jesienią, jak deszcz padał i było strasznie zimno, trzeba było kopać ziemniaki. Także mieliśmy ich dużo, bo były potrzebne również dla świń – opowiada pani Jolanta. - Byliśmy mali i musieliśmy pracować: brudni w tym błocie, kurzu, umazani. Sami też np. młóciliśmy... Moje życie wyglądało kiedyś tak: szkoła, pole, obrządek i sprzątnie całego domu w każdą sobotę. Człowiek był naprawdę uryrany (czyli zapracowany, zarobiony). W ten sposób wychowywały się kiedyś dzieci na wsi. Z tego powodu nie chciałabym wrócić do tamtych czasów, choć... we wspomnieniach są naprawdę piękne.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: „Idźcie, idźcie, to was pokradną”. Wspomnienia o wsi Sady z lat 60. i 70. ubiegłego wieku - Zamość Nasze Miasto

Wróć na pulawy.naszemiasto.pl Nasze Miasto