Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

O żniwach w dawnych Puławach

redakcja
redakcja
Fot. ze zbiorów Mikołaja Spoza nadesłał Robert Och
Fot. ze zbiorów Mikołaja Spoza nadesłał Robert Och redakcja
Tamte, przedwojenne Puławy we wspomnieniach powracają jako kraina pachnąca, spokojna, a nawet senna. Było pięknie.

Przyjeżdżali letnicy dorożkami od dworca, na drugi brzeg Wisły przeprawiali się do Kazimierza, żeby podziwiać piękne miasteczko, a może też otrzeć się o tamtejszą bohemę. Na Wiśle była wyspa zwana Kępą, dookoła lasy, złote pola. W parku rosły piękne drzewa, wille tonęły w ogrodach. Krajobraz był malowniczy. – Puławy były kiedyś wiejskie, sielskie – wspomina Mikołaj Spóz. –. No, może nie dla wszystkich sielskie – dodaje obiektywnie.
Sielskie wspomnienia
Obrazy, jakie zapadły w pamięci pana Mikołaja, niekoniecznie były miłe dla tych mieszkańców, którzy borykali się z codzienną, często ciężką egzystencją, brakiem wody, zaniedbaniami higienicznymi, biedą.
– Powiem szczerze, że tęsknię czasem za tamtymi latami i pejzażami – śmieje się pan Mikołaj. – Dziś ciszę zakłóca warkot silników, ciągników, maszyn rolniczych, kiedyś jedynie słychać było jak konie jadą drogą, cicho skrzypiała uprząż i czasem zastukały koła o kamień. Wozy wyładowane sianem czy zbożem powoli ciągnęły w stronę stodół, czasem jakiś źle załadowany się przewrócił, ale nie pamiętam, żeby ktoś ucierpiał.
Tylko do wspomnień zaliczyć trzeba ten krajobraz słoneczny, spokojny, cichy. To się już nie wróci.
– Na przełomie lipca i sierpnia całe rodziny pracowały przy żniwach w polu, wszystkie chałupy były wyludnione – mówi pan Mikołaj. – Nawet dzieciaki, które gromadnie bawiły się w sadach i na drogach, wesoło hałasowały i psociły, szły w pole z rodzicami. Układały snopki, zbierały to, co zostawało jeszcze na ściernisku. Każda para rąk była potrzebna. Na straży domostw zostawały psy i staruszki. Chałupy kryte słomą z maleńkimi okienkami wtopione były w ciszę lata, dojrzewających sadów i kolorowych ogródków. Czasem zaskrzypiał studzienny żuraw, albo zadzwoniło wiadro o cembrowinę. Nigdzie nie ryczał głośnik i telewizor. Po prostu ich nie było.
Trzeba do żniw
Do żniw wstawało się bladym świtem, jeszcze nim wzeszło słońce, nim zaczęły piać koguty. W niektórych okienkach chałup krytych strzechą zamigotały słabe ogniki lamp naftowych, w innych szykowano się niemal po ciemku. Za moment tu i ówdzie wiadra zastukały o cembrowinę, gospodarze w pośpiechu podrzucali paszę bydlątkom, uwiązane na łańcuchach psy ujadały. Gospodynie kroiły pajdy chleba zrobiwszy najpierw na bochenku znak krzyża. Która tam miała kawałek sera, albo plaster słoniny, szykowała na to wczesne śniadanie. Tylko co słońce wzeszło, a już piaszczystą drogą ciągnęły całe rodziny w stronę swoich pół. Mężczyźni z kosami na ramieniu, kobiety w chustkach na głowach, w długich spódnicach i w bluzkach z rękawami. Swoje małe dzieciątka niosły zawinięte w chustę skrzyżowaną na ramionach.
– Słoma bardzo kłuje, mimo upału trzeba było się jakoś zabezpieczyć – Mikołaj Spóz zaczyna opowieść o czasie żniw. – Na miedzy, pod starą gruszą młode matki wbijały cztery mocne kołki, rozpinały na nich płachtę jakąś i kładły tam swoje maleństwo – opowiada Spóz. – Do żniw ruszali wszyscy. Wsie były w ten czas wyludnione. Czasem przed jakąś chałupiną siedziała jeszcze na ławeczce staruszka z różańcem w ręku, w upale nawet psy się pochowały i nie chciało im się szczekać.
Pracują wszyscy
Pierwszy pokos z łanu zboża przypadał zawsze na sobotę. Nie były to żniwa w dosłownym znaczeniu, a ukłon w stronę tradycji. W poniedziałek, gdy przychodzi to zasadnicze koszenie, żniwiarze wychodzą na pola i stają przy pierwszym łanie. Starsza kobieta intonuje modlitwę, a wszyscy powtarzają ją. Najbardziej doświadczony kosiarz bierze zamach i kosi pierwszy pokos, a pozostali mówią „w imię Boże" i ustawiają się rzędem.
– Żniwa zaczynały się ledwo rosa obeschła ze zbóż – mówi pan Mikołaj. – Często kobiety, przeżegnawszy się, rozpoczynały zbiór sierpem, później pierwszy pokos kładli mężczyźni, posługując się kosami wyposażonymi w zgarniające pałąki opięte płótnem. Kosy do koszenia zboża były specjalnie przygotowane. Najlepsze to takie, które przy uderzeniu w kamień najdłużej dźwięczą. Jednak podczas żniw przez pola niósł się też odgłos klepania i ostrzenia. Każdy żniwiarz miał ze sobą zawsze osełkę.
W niewielkiej odległości od mężczyzn szły kobiety i wiązały zboże w snopki. Odbierały je starsze dzieci i ustawiały w kopki. Młodsze musiały pomagać. Najczęściej zbierały pojedyncze kłosy pozostawione na ściernisku. Później i te były związane w snopek.
W święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (15 sierpnia) nawet w okresie ładnej pogody nie koszono zboża, ale czasem je zwożono z pól do stodół.
Południca ma sens
W południe, jak upał stawał się nie do wytrzymania, przerywano pracę. Ludzie bali się „południcy"
Po złotych polach z kłosami napęczniałymi ziarnem niósł się odgłos klepania i ostrzenia kos osełką, a później suchy, niemal stalowy dźwięk ścinanej słomy, ale w południe zapadała cisza przerywana świergotem ptaków i śmiechem dzieciarni.
– Tak, ludzie wierzyli w „południce" – opowiada Spóz. – Wierzyli, że przychodzi w południe do zmęczonego żniwiarza i dusi go. Wyobrażali ją sobie jako kobietę widmo z długimi szponami. Pod Parchatką jeden człowiek zmęczony żniwami usiadł na miedzy i upadł. Zadusiła. To było nie do pomyślenia. Umrzeć trzeba było w łóżku, a nie na ziemi. Dlatego w południe żniwiarze przerywali pracę. Był to też czas na nakarmienie dziecka, na zjedzenie posiłku.
Jak dziś wiadomo, upał, kurz i pyłki lecące ze zboża, zmęczenie, liczne choroby, alergie czy astma jakich nawet nie uświadamiali sobie żeńcy, a często porażenie słoneczne sprawiały, że niejeden po kilku godzinach pracy czuł się fatalnie. Południcę trzeba było wymyślić, żeby ludzie mogli chwilę odpocząć.
– Dawniej nie było radia i telewizji, ludzie opowiadali sobie takie historie – śmieje się Spóz.
Obiad żeńców
– Gotowaniem posiłków i opieką nad maleńkimi dziećmi zajmowały się starsze kobiety, które już nie miały sił do pracy w polu – dodaje Mikołaj Spóz. – Ale nie w każdym domu była taka babcia. Często młode biegły do chałupy i później w kamionkowych garnkach z pokrywką przynosiły na pole mleko zsiadłe, ziemniaki, biały barszcz albo lemieszkę. Co to jest lemieszka? Myśmy w domu ją jedli podczas okupacji, a nawet jeszcze po wyzwoleniu. Mikołaj Spóz podaje przepis:
Ziemniaki ugotować zalewając tak wrzątkiem, żeby woda tylko sięgała powierzchni ziemniaków. Po ugotowaniu nie odcedzać lecz utłuc tłuczkiem i dosypać do gorących mąkę. Trzeba dobrze wymieszać i postawić na małym ogniu. U nas stawiało się na płycie kuchennej. Jak odparowały, mama drewnianą łyżką formowała kluski i rzucała je na patelnię do usmażenia. Polewało się je skwarkami.
– Jak to jest, że kiedyś słonina była gruba na pięć palców, a dzisiaj na jeden? – dziwi się Spóz. – Żniwiarze często brali pajdy chleba z wędzoną słoniną. Ech, to nie było złe – uśmiecha się pan Mikołaj.
Młócka na klepisku
Po żniwach wozy obładowane snopkami mozolnie, powoli jechały w stronę stodół. Wjeżdżały do wnętrza przez ogromne wrota. Na środku było klepisko.
Mikołaj Spóz, regionalista– Klepisko najczęściej było gliniane – na takim ziarno nie było rozbijane. Po jednej stronie było tzw. zapole, w którym starannie układano snopki. Później stąd brano je do młócki, a słomę układano po przeciwnej stronie.
Wszystko było przemyślane i miało swój sens. Od wczesnej jesieni po wsi niósł się odgłos tłuczenia cepami.
– Do dziś się zastanawiam, jak oni się nie pozabijali – dziwuje się Spóz. – Często młóciło dwóch, a czasem trzech mężczyzn obok siebie, i żadnemu nic się nie stało. Przed wojną, a nawet jeszcze po wojnie młockarnię mało kto miał.
Zboże trzymało się w skrzyniach w stodole i trzeba było je dosuszać, przesypywać z jednego miejsca na drugie, by się nie zaparzyło, czy nie zapleśniało. Później należało je oczyścić z resztek słomy, plew, wreszcie przesypać do worków i przechowywać w suchym i przewiewnym miejscu.
Będzie mąka
Przychodził wreszcie dzień, kiedy pękate worki z ziarnem ładowano na wóz. Trzeba było zrobić mąkę, albo kaszę, wreszcie osypkę dla zwierząt.
– Wtedy mężczyźni mówili – jedziemy do folusza – wspomina Spóz. – Sam się zdziwiłem tej nazwie. Ale okazało się, że tak nazywano młyn w Rudzie nad rzeką Kurówką koło Końskowoli. Otóż kiedyś folusz to był budynek, w którym wyrabiano sukno. Wiadomo, że Końskowola słynęła z takich wyrobów. Sukna już tam nikt nie robił, ale stara nazwa została.
Ciągnęły więc wozy w stronę młyna nad Kurówką. Tam jedni już odbierali worki z mąką, pochylając się nad ich zawartością, biorąc na rękę, wąchając.
– Jak młynarz mocno przycisnął kamieniami to ziarno się przepalało i mąka miała taki palony zapach. To się czuło – wyjaśnia pan Mikołaj. – Ale folusz miał dobrą markę, chociaż nawyk wąchania został chyba do dziś. Młynarz też zawsze miał prestiż i dobrze mu się powodziło. Ten świat już odszedł. Dziś kombajny nocą jeżdżą po polach,, a dzieci nie wiedzą skąd się bierze mąka. Mówią, że z Tesco. I tyle. Szkoda, że tak mało pamiętamy z przeszłości i nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile trudu trzeba włożyć w to, żebyśmy mieli bochenek chleba na stole.
Maria Kolesiewiczopowiadał Mikołaj Spóz, regionalista

od 7 lat
Wideo

Kalendarz siewu kwiatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: O żniwach w dawnych Puławach - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na pulawy.naszemiasto.pl Nasze Miasto